czwartek, 9 października 2014

Pomyłka

Wydrążone rogi powędrowały w górę, a następnie zadudniły o stół. Część ich zawartości znalazła się w gardłach, a część pozostała na plecionych brodach. Ręce rzuciły się na mięso. Wprawnie rozszarpywały upieczone w całości kury, gęsi i barany, z rzadka tylko pomagając sobie nożami. Pan Patryk siedział i patrzył w swój róg w dalszym ciągu napełniony piwem. Pijał tylko Żywca, tylko puszkowego i to na dodatek niezbyt często. Jak się okazało w Valhalli nie serwowali puszkowego Żywca. Mieli jedynie to tutaj piwo niepasteryzowane, niefiltrowane, mętne - gęstą ciecz o konsystencji zupy. Pan Patryk wypił łyk i skrzywił się. Westchnął i sięgnął po leżący przed nim na stole kawałek suszonej ryby. Talerzy też w Valhalli nie mieli. I tak dobrze, że dieta martwych wikingów obfitowała w ryby. Gdyby nie paski suchego dorsza pan Patryk musiałby za całą kolację uznać surową rzepę honorowo pełniącą tutaj funkcję surówki. Umarł we wtorek, minęły trzy dni, więc dzisiaj musiał być piątek, a on jako katolik w piątki mięsa nie jadał. Nawet po śmierci i nawet w Valhalli.
- Patryk!!! - ryknął jego sąsiad, siedzący z lewej strony - Jak ja cię chłopie lubię! Pobijmy się na topory!
Pan Patryk otworzył usta. Miał chytry plan, aby asertywnie lecz stanowczo zaprotestować. Niestety ktoś już wsunął mu do ręki topór. Sąsiad, noszący bodajże imię Knut, też dobył swojej broni.
- Orientuj się!!! - ryknął współbiesiadnik.
Pan Patryk niestety się nie orientował i ostrze nadspodziewanie gładko zanurzyło się w jego czaszce. Poczuł ból i krew spływającą gorącymi strumieniami po policzkach,  a następnie osunął się na podłogę.

Obudził się następnego dnia rano z gardłem suchym jak pustynia Gobi i uciążliwym pulsowaniem w skroniach. Zasiadający w Valhalli wikingowie co wieczór dla rozrywki walczyli na śmierć i życie, a co rano Odyn ich do owego życia przywracał. Wszystko w porządku i miło, ale nikt nie wspomniał, że każde zmartwychwstanie będzie powodowało tak dotkliwego kaca. Pan Patryk wstał i chlusnął sobie w twarz wodą z cebra. To była jego czwarta noc w nordyckim raju i czwarty raz został brutalnie zamordowany w nierównym pojedynku. Niestety okładanie się toporami po głowach należało do ulubionych rozrywek wikingów i nie chcieli przyjąć do wiadomości, że można się bawić w co innego. Pan Patryk próbował ich nauczyć wszystkich możliwych, znanych sobie "party games". Kalamburów wikingowie nie zrozumieli, Papier, kamień, nożyce zyskały ich uwagę na całe pół godziny, a kart do Flirtu niestety Pan Patryk przed śmiercią nie zdążył spakować.
Pan Patryk nigdy nie lubił umierać, a przynajmniej tak całe życie przypuszczał. Teraz już był pewien. To już piąty raz. Pierwszy nastąpił oczywiście nie w Valhalli, ale w normalnym, szarym świecie gdańskiej Oliwy... Wracał późnym wieczorem z pracy. Został na nadgodziny, które planował sobie odebrać wychodząc wcześniej w piątek.
Było ich dwóch. Żule, ale silni. Wyszli z jakiegoś kąta za śmietnikiem. Pan Patryk nie chciał oddać portfela. Najpierw dyskutował, później zaczął straszyć gazem i dlatego długi, zardzewiały nóż powędrował pod jego żebro. 
Już po śmierci okazało się, że przodkowie pana Patryka byli Szwedami, którzy osiedli w Polsce po sławnej inwazji, którą tak plastycznie i fałszywie opisał Sienkiewicz. Technicznie więc pan Patryk kwalifikował się jako wiking. Nie był to jednak warunek wystarczający do wkroczenia w progi Valhalli. Trzeba było jeszcze umrzeć z bronią w ręku. I tutaj nastąpił drugi błąd staro-nordyckiego systemu... Decyzyjne bóstwa uznały gaz łzawiąc, który w chwili śmierci ściskał w dłoni, za broń.
Zamiast stanąć pod Perłową Bramą i przywitać się ze świętym Piotrem, Pan Patryk ściskając przy piersi swoją aktówkę przewędrował tęczowym mostem Bifrost i stanął oko w oko z potwornie zdziwionym Hejmdalem.
Tłumaczył, prosił, przekonywał... Niestety martwi wikingowie odnosili się do niego z sympatią, ale jednocześnie też z dużą pobłażliwością. Nikt nie traktował go poważnie. Dorosły mężczyzna, który nie potrafi machać toporem, nie był w ich oczach godny szacunku. Pan Patryk stanowił dla nich ciekawostkę i urozmaicenie niekończących się uczt i przyjacielskich masakr po pijanemu. W końcu udało mu się jednak znaleźć chętnego, który pomógł mu skomponować pismem runicznym zażalenie skierowane do samego Odyna.
Pan Patryk w liście do ojca bogów napisał, że prosi o natychmiastowe przeniesienie. Jako powód podał fakt, że nie czuje się wikingiem. Postarał się jak najdelikatniej ubrać w słowa to, że jest katolikiem i formalnie nawet nie wierzy w adresata pisma. Czekał na odpowiedź. Najwyraźniej nawet w zaświatach rodem z "Pierścienia Nibbelungów" biurokracja działała nad wyraz powoli.
I właśnie teraz, kiedy ubierał się w swój brudny i podniszczony garnitur mieląc w ustach odór pośmiertnego kaca, zjawił się posłaniec. A raczej posłanka. Walkiria - wielka baba przypominająca norweską siatkarkę. Tylko, że siatkarki nie noszą skrzydlatych hełmów i absurdalnych staników z kutej stali. Była potężna, umięśniona. Wiszący przy pasie miecz jasno sugerował, że każdy zbyt nachalny amant będzie miał jutro kaca.
- Odyn, pan Valhalli zadecydował - zadudniła baba w hełmie ze skrzydłami - nie jesteś godzien, aby zasiadać przy jego stole.
Zmierzyła go stalowym wzrokiem i po chwili dodała:
- Jutro wyrzucimy cię za mury.
Pan Patryk odwzajemnił spojrzenie walkirii. Przemknęło mu przez myśl, aby wyciągnąć z torby gaz łzawiący. Wiedział jednak, że nie ma szans z olbrzymią i barczystą kobietą. "To ciekawe" pomyślał, pewnie ze zdenerwowania "że chrześcijańskie anioły to zniewieściali faceci a nordyckie to babochłopy."
- Żartowałam - dodała wojowniczka - mam zawieźć cię do zaświatów czcicieli krzyża.
Pan Patryk głośno odetchnął w myślach. Wreszcie trafi, tam gdzie powinien. Może będzie nawet mógł wymodlić coś dla swojej rodziny. Przydałaby im się jakaś wygrana w totolotka. Zebrał swoje nieliczne rzeczy i posłusznie poszedł za walkirią. Pomijając kilkakrotne dokonane na nim morderstwo, nie było mu źle w Valhalli, ale czuł się szczęśliwy, że odchodzi. Pewnie właśnie z radości zdobył się na odwagę i zadał świętej wojowniczce pytanie.
- Słyszałem, że średniowieczni wikingowie nie nosili hełmów z rogami ani skrzydłami. Że to tylko taki mylny pogląd...
- Bo nie nosili - odpowiedziała walkiria - ale czytałam "Asteriksa" i mi się spodobało.
Blondwłosy babochłop w zbroi poprowadził go do ośmio-nogiego konia zaparkowanego na dziedzińcu. Wokół stali wikingowie. W zaświatach właściwie nie mieli zbyt wiele do roboty. Była dopiero dwunasta, więc wieczorną ucztę zaczną dopiero za godzinę. Nudziło im się i przyszli popatrzeć. Wśród zgromadzonych wojowników stał też Knut - współbiesiadnik pana Patryka z poprzedniego wieczora.
- Cześć Knut. Szczęśliwej wieczności... - zagadnął pan Patryk
- Orientuj się!!!

Pan Patryk ożył już w locie. Jego głowa znów dudniła wściekłym bólem. Na dodatek nie mógł się poruszyć, bo leżał przewieszony jak worek ziemniaków na zadzie magicznego konia. Konia, który posiadał całkiem sporo jak na przedstawiciela swojego gatunku kończyn. Dla bezpieczeństwa albo, co bardziej prawdopodobne, ze złośliwości walkiria przywiązała pana Patryka do siodła.
Podniósł głowę, jęknął, opuścił ją znowu. Podchodzili do lądowania i nie wyglądało to dobrze. Na wszelki wypadek zamknął oczy. Szarpnęło, odbił się od końskiego tyłka, jedzenie podeszło mu do gardła.
Walkiria sprawnym ruchem, prawdopodobnie jedną ręką rzuciła go na ziemię. Rozcięła pęta, uśmiechnęła się francowato i ponownie wskoczyła na pająkonia, aby zniknąć wśród chmur.
Pan Patryk rozejrzał się. Zielone pagórki, właściwie nawet góry, gdzieniegdzie zwieńczone koronami skał. Zieleń trawy tak jaskrawa, że aż paliła w oczy. Zza jednej ze skał wyleciał anioł. Zanurkował i oddalił się w sobie tylko znanych sprawach.
Pan Patryk po raz kolejny odetchnął. Nie można powiedzieć, że się cieszył... Bądź co bądź był martwy i uważał, że jego też w jakimś stopniu obowiązuje żałoba po własnym ciele, zostawionym gdzieś tam na dole. Czuł natomiast ulgę. Trafił do nieba. Tu, gdzie powinien. I wprawdzie zostawił rodzinę, ale wiedział przynajmniej, że spotka się z nimi, gdy przyjdzie ich czas.
Odwrócił się. Za nim stała postać. Szary, jakby wytarty habit. Długa zmierzwiona broda, cień szaleństwa w oczach, ciężki krzyż na szyi i jaśniejąca wokół głowy aureola.
- A ty kto? - zapytał święty
- Ja umarłem. Zaszła pomyłka i trafiłem do Valhalli, ale na szczęście wszystko zostało wyjaśnione i mnie odesłali...
- Chrzczony? - zapytał eremita z aureolą
- Tak.
Święty złapał pana Patryka za poły marynarki, wetknął swój kartoflowaty nos w materiał i wciągnął powietrze. Jakoś dziko zwierzęco, trochę nieludzko.
- Da. -warknął - Chrzczony, ale w kościele a nie cerkwi.
Pan Patryk dopiero teraz zauważył. Krzyż na szyi szalonego mnicha zdobiły dwie dodatkowe, poprzeczne belki.
- To niebo prawosławne i katolickie są osobno?
Niestety zaczynał rozumieć. Walkirii było wszystko jedno, gdzie go wyrzuci. Dwa wyznania niczym się dla niej nie różniły.
- Da. - odpowiedział święty i bezceremonialnie odszedł.
Pan Patryk został sam pośród stromych wzgórz, które nagle zaczęły mu przypominać widzianą jeszcze podczas komunizmu pocztówkę z Uralu. Było ciepło, ale wiatr niósł ze sobą przejmujące zimno. Coś mu mówiło, że pertraktacje z prawosławnymi świętymi będą jeszcze cięższe niż te, które przeprowadził z Odynem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.