czwartek, 27 sierpnia 2015

Geniusze Zła

Jack Cooper postanowił, że kończy z patriotyzmem. Wujek Sam może pochylić swoją patykowatą postać i pocałować go w dupę. Jeśli Stany Zjednoczone jeszcze kiedyś wdadzą się w wojnę, on nie zamierza się mieszać. Jego przedsiębiorstwo kosmetyczne - Cooper Beauty - nie było duże. A mimo to przez trzy lata dostarczało darmowe mydło do kilku jednostek. Jack pomagał zaopatrywać armię z dwóch powodów. Po pierwsze wierzył, że każdy Amerykanin powinien wspomagać dzielnych żołnierzy. Po drugie bardzo solidnie mu obiecano, że otrzyma udział w wojennych łupach.
Spodziewał się hitlerowskiego złota, być może dużego kontyngentu odczynników chemicznych. Tymczasem jego firma zajmująca się głównie produkcją pomadek i soli kąpielowych otrzymała na wyłączność usługi trzech nazistowskich naukowców. Dwóch było szalonych, trzeci jedynie pieprznięty. Wszyscy wcześniej pracowali przy tajnej broni Rzeszy...
Od początku nie podobał mu się fakt korzystania z pracy jeńców wojennych. Koło jego zakładu ciągle kręcili się amerykańscy żołnierze pełniący funkcję strażników. Ponadto obecność trzech nazistów stawiała go w bardzo niejasnym świetle.
Z czasem problemów jedynie przybywało. Baron Helmut Wenzel von Heizeland zu Schmutzendorf był dystyngowanym niemieckim arystokratą. Chudy, łysy, z nieodłącznym monoklem w oku. Mundur ss-mana naturalnie mu zabrano. Tak jednak dobierał ubiór prywatny, aby jak najdokładniej go przypominał. Nosił proste, czarne spodnie, gładką, czarną koszulę oraz czarną czapeczkę do baseballa. 
Jack Cooper nigdy nie spotkał lepszego chemika niż baron. Stworzenie mydła wydzielającego podczas pienienia gaz musztardowy kwalifikowało się jako naprawdę spory wyczyn. Drugim dziełem Niemca był dezodorant, który przy kontakcie z powietrzem zaczynał płonąć pięknym, błękitnym płomieniem. Trzeba przyznać, że kosmetyk nie kwalifikował się jako zupełna porażka, bo ogień wydzielał bardzo ładny zapach, który na dodatek długo się utrzymywał. Najnowszym projektem barona była szminka do ust o kolorze świeżej krwi. Jack niezwykle się ucieszył, bo nie posiadała żadnych morderczych efektów ubocznych. Przynajmniej tak się wydawało na początku... Wypuścił ją na rynek, by po miesiącu się przekonać, że sztyft zawiera inteligentną neuro-toksynę, która działa wyłącznie na Żydów.
- Co to do cholery ma być, Helmut? - warczał Jack wymachując Niemcowi przed twarzą pozwami sądowymi, które napływały gęstym strumieniem.
- Większość konkurencji to przedsiębiorstwa żydowskie. Działałem na korzyść firmy. - odpowiedział baron z charakterystyczną dla siebie zdystansowaną uprzejmością.
Przyczłapał do nich Johann Strummer. Był niski, kudłaty i jakby w całości oklapnięty. Jack dalej nie mógł wyjść z podziwu, bo naukowiec w równym stopniu kwalifikował się jako geniusz, co jako debil. Żywił do niego jednak pewną sympatię. A właściwie odpłacał sympatią za sympatię... Strummer przeniósł wszystkie uczucia ze swojego Fuhrera na Jacka.
- Heil Cooper! - wrzasnął niewielki człowieczek salutując wyprostowaną ręką.
- Przestań, Johann do cholery!!! - Jack czuł, że krew mu napływa do twarzy. Krzyczał. - Ja nie jestem Hitlerem.
- A w tym momencie nawet go pan przypomina. - powiedział zganiony naukowiec. - Proszę się nie przejmować, jakoś znajdziemy sposób, żeby wszystko naprawić.
- Ty już nic nie naprawiaj, Johann. - wysyczał Jack.
Kosmetyki tworzone przez barona von Heizenland miały w sobie pewną złowieszczą metodyczność. Tymczasem z laboratorium Strummera wychodził czysty, skondensowany chaos. Raz Jack opieprzył pokracznego naukowca, że podczas jego eksperymentów umiera zbyt dużo świnek morskich. Następnego dnia Strummer wskrzesił je wszystkie za pomocą wirusa zombie. Obecnie Nowy York cierpiał na plagę nieumarłych gryzoni. Na szczęście zaraza nie przenosiła się na ludzi.
- Mam coś, co pana ucieszy, mein Fuhrer.
Wyciągnął z trzymanej w rękach szkatułki dużą, złowieszczą strzykawkę. Igła u nasady miała grubość długopisu, a w środku tuby coś jarzyło się zielonym, fosforyzującym światłem.
- Co to jest? - spytał Jack.
- Środek na porost włosów. Wystarczy wstrzyknąć w okolicach serca.
- I co później?
- Preparat cofa ludzkie DNA do poziomu Neandertalczyka. Bujne owłosienie gwarantowane.
Jackowi z wrażenia opadła szczęka. On chciał tylko sprzedawać ludziom pieprzone mydło. Nie zdążył nic odpowiedzieć, bo pojawił się trzeci naukowiec - Markus. Jego nazwisko zawierało tak dużą ilości umlautów i szelestów, że Jack nie potrafił go wymówić. Ostatni przedstawiciel trójcy był młody i wyglądał jak postać z nazistowskiego plakatu propagandowego - niebieskie oczy, blond włosy i sztywna postura. 
- Ja też coś dla pana mam.
Markus był artystą i naukowcem wyspecjalizowanym w dosyć niejasnej dziedzinie. Określał siebie jako inżyniera tłumu.
- Mam nowe logo pana firmy.
Wyciągnął duży karton i z dumą wyciągnął przed siebie. Na powierzchni widniała czaszka SS Komando Totenkopf z domalowanymi bujnymi, blond włosami.
Jack właśnie odkrył nowe właściwości swojego ciała. Jego szczęka opadła jeszcze bardziej.
- Najpierw ja. - powiedział Strummer głosem skarconego szczeniaka. - Co pan myśli o moim preparacie?
- Myślę... Myślę, że ludzie nie będą zainteresowani takimi środkami. - wybełkotał Jack.
- Możemy sprawić żeby byli. - Markus wydobył skądś urządzenie przypominające miniaturową antenę telewizyjną. - Pracowałem nad tym w wolnym czasie. Kontroluje ludzkie myśli.
- Bardzo mi przykro panowie, myślę, że musimy zakończyć współpracę. Podpiszę odpowiednie papiery i pewnie wrócicie do obozu jenieckiego. Osobiście nie uważam, żeby reklama za pomocą kontrolowania umysłów, była dobrym pomysłem.
Strummer i Markus wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Jack niepotrzebnie wspomniał o obozie jenieckim. Właśnie to zrozumiał. Markus podniósł rękę, urządzenie rozjarzyło się drobnymi błyskawicami i nagle Jackowi kontrolowanie ludzkich umysłów wydało pomysłem wręcz genialnym.
- Proponuję też zmianę nazwy firmy. - powiedział Markus.
- Na jaką?
- Czwarta Rzesza.
- Świetny pomysł, - odparł Jack.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.