środa, 5 lutego 2014

Podwieczorek

Pobudka, śniadanie z obowiązkową owsianką, spacer po parku zawsze upstrzonym żółcią i czerwienią jesiennych liści, obiad, drzemka, podwieczorek, a później niegroźny pokerek na zapałki, rzadziej brydż albo mocno amatorskie przedstawienie teatralne. Jednoosobowe białe pokoje z potężnymi żeliwnymi łóżkami i samotnymi paprotkami w pojedynczych oknach. Spokojne dni, czasem ukradkiem palone papierosy, zapach stołówkowego obiadu rozchodzący się równo o godzinie trzynastej trzydzieści, cisza nocna i po prostu cisza. Wszystko jak w domu spokojnej starości. Tylko, że Marek nie był stary, ale martwy.
Umarł na raka w wieku sześćdziesięciu kilku lat, odszedł krztusząc się własną krwią na szpitalnym łóżku, po czym trafił tutaj. Znalazł się w białym i irytująco spokojnym przybytku dla dusz prowadzonym przez anioły ubrane w pielęgniarskie kitle. Za życia wierzył, że jest coś po śmierci, ale rzadko zastanawiał się nad dokładnym kształtem tego czegoś. Jako człowiek bądź co bądź wykształcony i nowoczesny spodziewał się raczej, że w rozmyje się w światłości, niż, że trafi w jakiekolwiek namacalne miejsce. Na drugim miejscu, gdzieś w głębi świadomości brał pod uwagę możliwość istnienia Edenu w klasycznym wydaniu - z egzotycznymi drzewami, ludźmi w białych togach i może paroma latającymi dla urozmaicenia cherubinami. Nie przypuszczał, że znajdzie się w tym monumentalnym budynku i zostanie jego pensjonariuszem skazanym na przyjacielskie pogawędki przy cienkiej herbatce, długie spacery i niezbyt częste partyjki badmingtona.
Zawiązał buty, włożył kanapki do chlebaka, rozejrzał się i wyciągnął ukrytą pod łóżkiem miskę budyniu. Ostrożnie umiejscowił naczynie na dnie torby i wyszedł.
Mijał znajomych ludzi. Nikt nie był tutaj stary, nikt nie był młody. Wszyscy byli w wieku tak jakby pomiędzy. Wszystkie twarze wyglądały na nie więcej niż trzydzieści lat, ale jednocześnie malowała się w ich rysach nagromadzona przez całe życiorysy mądrość. Wszystkie ciała były sprawne, ale bez przesady, właściwie żadne nie wydawało się atrakcyjne w seksualnym tego słowa znaczeniu. Marek mijał też anioły - wysokie, szczupłe, z reguły blondwłose pielęgniarki, które wszystkich obdarzały pięknym uśmiechem, a nielicznych zagadywały dźwięcznym, ale sztucznym głosem.
- A gdzie to pan idzie panie Marku? - zaszczebiotał mijany anioł.
- Aaaa, karmić łabędzie.
Właściwie miał ochotę odpowiedzieć, że idzie grabić i plądrować. Właściwie mógł to zrobić, czasami nawet robił. Anioły odpowiadały wtedy mechanicznym: "z pana to jest dowcipniś, panie Marku". Ale nie dzisiaj. Nie chciał ryzykować, że te odziane w kitle pozorne małolaty okażą się posiadać moc biblijnych aniołów, które puściły z dymem Sodomę. Dzisiaj szedł spotkać się z człowiekiem z piekła.
Wyszedł z budynku, odrzucił propozycję zagrania w bulle, pieczołowicie ominął towarzystwo śpiewające w plenerze psalmy. Niektórym przyzwyczajenia tak po prostu zostają i nie dociera do nich, że są w niebie. O co się modlili? Żeby w czwartek na obiad były knedle ze śliwkami? On, gdyby już miał się modlić, pewnie poprosiłby o możliwość opuszczenia przybytku, o szansę wyjścia poza jego przeklęte, błogosławione mury.
Tam zresztą szedł, w kierunku ceglanego ogrodzenia, ku chaszczom wyhodowanym prawdopodobnie po to, żeby odstraszać niemrawych pensjonariuszy od zbliżania się do granic ośrodka.
Szedł coraz bardziej zarośniętą i coraz mniej wyraźną ścieżką. Co chwilę obracał się za siebie, wypatrywał aniołów, albo zabłąkanych pensjonariuszy. Nikt za nim nie szedł.
Obcy pojawił się niespodziewanie, wyszedł zza gęstych krzaków głogu. Był brudny. Nie bardzo, ale bardziej niż to się zdarzało w pensjonacie Niebo. Włosy w nieładzie, ślady błota na twarzy, zniszczone codzienne ubranie. W zaświatach wszystko oprócz ciał niszczyło się tak samo, jak na ziemi.
- Masz? - zapytał obcy.
Marek bez słowa podał mu kanapki, plastikową butelkę z herbatą i miskę budyniu owiniętą w zdobyczną folię. Nieznajomy zaczął żarłocznie pochłaniać chleb przełożony szynką i serem. Wyraźnie starał się nie dopuścić, żeby odpadł mu od ust jakikolwiek okruch. Popił zimną herbatą, zmrużył oczy z ulgą i zadowoleniem.
- Masz jeszcze budyń, - powiedział Marek - żeby jakoś rozładować ciszę. Udało mi się go podwędzić z podwieczorku. Powiedziałem, że zjem u siebie w pokoju.
Obcy zmierzył go wzrokiem, w jego oczach było coś dzikiego i tajemniczego. Otarł usta rękawem i zaczął mówić.
- To jest dziwne. Wiem, że nie umrę, bo już nie żyję, ale głód dalej męczy. Ciekawe, co by się działo, gdybym nie jadł dłużej.
- Chciałem to kiedyś sprawdzić, ale jedną z cech tego stanu, w którym się znajduję, czy znajdujemy jest brak uporu. Powiesz mi, jak tu przyszedłeś i jak tam jest?
- Tak. Obiecałem, że zrobię to w zamian za jedzenia. Udało mi się uciec z piekła. Przelazłem przez mur, chodziłem trochę po głuszy, głównie po pokrzywach. Znowu zobaczyłem mur i przeszedłem tutaj...
- A jak tam jest? - dopytywał się Marek.
- Śniadanie serwują o dziesiątej. Z reguły owsianka, rzadziej tosty. Czas wolny aż do obiadu. Jest dużo sprzętu do niegroźnych zabaw. Można pograć w krykieta, w proste gry planszowe. Obiad o czternastej. Spokojne popołudnie, oglądanie zachodu słońca. Są magnetofony i sale społeczne, można potańczyć. Czasami ktoś czyta swoje wiersze...
Marek słuchał z niedowierzaniem.
- Czyli piekło nie różni się niczym od nieba?
Obcy odwinął folię z miski budyniu. Włożył palce w zaschniętą, czekoladową masę, a następnie wpakował je do ust. Przymknął oczy z rozmarzeniem, na twarzy pojawił mu się błogi wyraz.
- Różni się. - odpowiedział - W piekle nie ma podwieczorku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.