Dziesięć serii krzywych przysiadów. Dziesięć serii brzuszków, które ze względu na jego potężny garb bardziej przypominały kołyskę. Pompek nawet nie próbował robić. Za bardzo przeszkadzała mu przy tym krótka, pomarszczona i niedołężna ręka. Podniósł z ziemi duży kamień i z wysiłkiem zaczął go podnosić nad głową. Powtórzył trzydzieści razy i z gniewem rzucił głazem o najbliższe drzewo. Starł pot ze swojej pokrytej guzami czaszki. Zawarczał pod nosem. Był wściekły. Właściwie bez przerwy od jakichś dwóch lat. Sięgnął po karabin przykryty kurtką w korzeniach drzewa. Chwycił za kolbę, przetarł odruchowo lufę. Każdy inny strzelec w tym momencie odmówiłby krótką modlitwę do któregoś z bóstw wojny. Do Ardana, do Breven Tass, do Kehsi. Armie wszystkich krajów świata idąc na bitwę proszą bogów o pomoc. Czasem, jeśli akurat stający przeciwko sobie żołnierze pomodlą się do tego samego patrona, obydwie strony obejmuje bliźniacze błogosławieństwo, które odwraca kule, leczy rany i zamienia bitwę w nieskończenie długą i wyczerpującą wymianę kul. On się nie modlił. On Konrd Myślnski był zdany tylko na samego siebie. Tylko na swoją drżącą, skurczoną rękę i zaropiałe oczy. Skierował lufę w pobliskie paprocie i strzelił wyobrażając sobie, że kryją się tam wszystkie bóstwa świata.
Najpierw pojawił się srebrny punkt, mała plamka powoli spływająca z jasnego nieba. Jeszcze można można było myśleć, że to samolot prowadzony przez zwykłego ludzkiego pilota. Albo balon meteorologiczny lub zagubiony dziecięcy latawiec ozdobiony sreberkiem. Kiedy jednak dało się już rozpoznać kształt automobilu powoli płynącego między chmurami i z każdą chwilą zbliżającego się do ziemi, dzwony wszystkich świątyń miasteczka zaczęły bić. Z radości, bo oto kapłani wprawnym okiem orzekli, że pomiędzy nich zstępował bóg. Nie wiadomo jeszcze który, ale bóg. Mógł to być groźny Ardan, albo tajemniczy Khes, który zawsze mówił kalamburami, albo Alindi, która zachowywała się jak nastoletnia trzpiotka. Mogło to być dowolne bóstwo właściwie nieskończonego panteonu. Nieważne komu był poświęcony dany przybytek, jaką twarz miał na ołtarzach i jaki symbol na wieżach. Wszystkie dzwony biły oznajmiając radość. Ale też ogłaszając alarm, bo bogowie byli kapryśni. Czasami obdarowywali ludzi nad wyraz hojnie, ale czasami jednym skinieniem ręki niszczyli całe życia. Zdarzało się też, że zwyczajnie przechodzili obojętnie.
Było już widać wyraźnie srebrną, archaiczną karoserię tak różną od samochodów, którymi dzisiaj jeździli ludzie. Widać było gogle na głowie kierowcy-pilota i powiewający za nim szal. Co bardzie spostrzegawczy widzieli też, że koła zupełnie bezsensownie obracają się i buksują powietrze. Postać z automobilu pozdrowiła ludzi, którzy masowo wylegli na trawniki i balkony. Królewski gest, pełen majestatu, ale zarazem jakiegoś stoickiego luzu.
Teraz już było wyraźnie widać twarz. Wysmukłe oblicze, gładkie policzki, pokryte brylantyną włosy o kolorze świeżo-polerowanego srebra. Konrd stojący przed domem obok swojej młodej żony zauważył jedną rzecz. Na początku było to jedynie przeczucie, bo pojazd prowadzony ręką boga znajdował się zbyt daleko. Był pewien, że ten przestarzały napędzany mocą błogosławieństw samochód wyląduje tudzież zaparkuje na jego trawniku. W ogródku, nad którym się tyle napracował. Przed domem, który wprawdzie odziedziczył po rodzicach, ale później z trudem remontował.
Tak się stało. Cienkie opony zbyt dużych kół wryły się w jego trawnik. Olbrzymi silnik, który prawdopodobnie sam w sobie był święty, przestał ryczeć. Kwiaty w ogródku zakwitły nagłą eksplozją bieli, żółci i czerwieni. Tłum w mgnieniu oka zgromadzony wokół jego płotu zawiwatował, bo oto objawił się bóg. Srebrnowłosa postać przełożyła nogę przez burtę automobilu i stanęła przed nimi. Przed Konrdem i jego młodą żoną.
Bóg był nienaturalnie wysoki. Liczył prawie dwa i pół metra i miał w sobie coś z postaci z kreskówki. Może zresztą animowani bohaterowie zostali zainspirowani wizjami ludzi, którzy spotkali bogów? Długie nogi, pałąkowate ręce, głowa jak jajko albo ziarno fasolki. Nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął i Konrd poczuł jak wokół niego zmienia się rzeczywistość.
Żona puściła jego rękę, spojrzała na bóstwo z niemym uwielbieniem, bezgranicznym oddaniem, ślepą miłością psów, dzieci i omamionych niewolników.
- Zawsze cię uwielbiałam, Panie. - Jego żona Iga wyszeptała w kierunku bóstwa.
Konrd poczuł jak sobie przypomina. Dostrzegł w swojej pamięci ulotne momenty. Inga potajemnie schylona nad maleńkim ołtarzykiem. Inga opowiadająca mity przy śniadaniu. Inga wymawiająca imię: Lord Bern. Przypomniał sobie, te myśli nosiły zdecydowane znamię przeszłości, a jednocześnie był pewien, że dopiero co się pojawiły. Bóg uwiódł mu żonę zmieniając czas.
Inga chwyciła rękę bóstwa i pocałowała ją unosząc do ust. Lord Bern właśnie pomagał jej wsiąść do automobilu. Konrd zawył i rzucił się do przodu. Tak jak stał. W starym szlafroku i rozczłapanych kapciach. Wyskoczył przed siebie najwyraźniej próbując zabić bóstwo kubkiem kakao z którym odszedł od wspólnego śniadania.
Jedno spojrzenie. Nawet nie skinienie, nie gest, nie ruch głowy, ale mina. Drobny grymas bóstwa zatrzymał go w locie.
Konrd poczuł jak się kurczy. Plecy zgięły mu się w pałąk, ręka napięła i uschła, czaszkę przeszyła potwornie bolesna erozja guzów. Nogi wykręciły się do środka. Upadł na ziemię, jak zgniła śliwka, której nikt nie zdążył zerwać na czas. Jego może nie idealne, ale umięśnione ciało zamieniło się w kpinę.
Leżał na własnym trawniku patrząc jak Lord Bern odlatuje z jego, ale już nie jego żoną. Miotany bólem szamotał się z połami zbyt dużego szlafroka i z wściekłości powarkiwał na reporterów, którzy wdarli się na jego posesję, aby robić zdjęcia wznoszącemu się automobilowi.
I ta wściekłość dalej w nim była. Zazgrzytał koślawymi zębami, naciągnął mocniej kaptur, tak jakby to miało go w jakikolwiek sposób ukryć przed wszechwidzącymi oczami bogów. Zapukał do drzwi. Odpowiednia kombinacja. Trzy szybkie, odstęp, dwa wolne, odstęp, dwa szybkie. Szyfr, który otrzymał od dalekiego znajomego dalekiego znajomego razem z adresem.
Drzwi się otwarły. Chybotliwym, ale pewnym krokiem wszedł do środka. Siedmiu mężczyzn siedzących przy stole. Długie noże dumnie noszone przy pasach, broń krótka na blacie, półautomaty oparte o krzesła. Konrd wyjął spod płaszcza własny, przycięty karabin i położył przed sobą.
- Wiem, że nie da się zabić boga, ale jestem gotów spróbować.
Hasło ruchu. Wypowiedziane kiedyś w telewizji przez męczennika. Przez pierwszego Antyteistę, który desperacko próbował zakończyć tyranię nadistot. Przywódca skinął głową, wskazał krzesło, przyzwalając tym samym Konrdowi na przyłączenie się do z góry skazanej na klęskę walkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.