Dziesięć serii krzywych przysiadów. Dziesięć serii brzuszków, które ze względu na jego potężny garb bardziej przypominały kołyskę. Pompek nawet nie próbował robić. Za bardzo przeszkadzała mu przy tym krótka, pomarszczona i niedołężna ręka. Podniósł z ziemi duży kamień i z wysiłkiem zaczął go podnosić nad głową. Powtórzył trzydzieści razy i z gniewem rzucił głazem o najbliższe drzewo. Starł pot ze swojej pokrytej guzami czaszki. Zawarczał pod nosem. Był wściekły. Właściwie bez przerwy od jakichś dwóch lat. Sięgnął po karabin przykryty kurtką w korzeniach drzewa. Chwycił za kolbę, przetarł odruchowo lufę. Każdy inny strzelec w tym momencie odmówiłby krótką modlitwę do któregoś z bóstw wojny. Do Ardana, do Breven Tass, do Kehsi. Armie wszystkich krajów świata idąc na bitwę proszą bogów o pomoc. Czasem, jeśli akurat stający przeciwko sobie żołnierze pomodlą się do tego samego patrona, obydwie strony obejmuje bliźniacze błogosławieństwo, które odwraca kule, leczy rany i zamienia bitwę w nieskończenie długą i wyczerpującą wymianę kul. On się nie modlił. On Konrd Myślnski był zdany tylko na samego siebie. Tylko na swoją drżącą, skurczoną rękę i zaropiałe oczy. Skierował lufę w pobliskie paprocie i strzelił wyobrażając sobie, że kryją się tam wszystkie bóstwa świata.