Burek przeciągnął się w swoim koszu, jeszcze przez sen zawarczał, po czym otworzył oczy i zaczął z zapamiętaniem drapać się za jednym z oklapniętych uszu. Kiedy uznał, że pchła, prawdopodobnie zresztą wyimaginowana, już sobie poszła, ruchem łapy włączył telewizor. Na ekranie prezenter mówił o zaletach picia naturalnej wody z kałuży i jej wpływie na długą, zdrową sierść każdego Piesa. Sam rzeczywiście miał wyjątkowo bujne i błyszczące owłosienie. Prezenter był Yorkiem albo Shitzu. Burek nigdy nie rozróżniał tych dwóch ras i podzielał zdanie swojego ojca, że nadają się jedynie do głośnego ujadania na mało istotne tematy. Burek machnął łapą, żeby przełączyć. Na ekranie pojawiła się para Pudli z nadmiernym namaszczeniem recytujących romantyczny dialog. Machnięcie łapy i monitor wypełniło sprawozdanie z życia ostatniego plemienia Piesów Dingo koczującego gdzieś na pustkowiach Australii.
- Burek! Wstałeś już? - głos matki dobiegł z głębi domu.
Miał ochotę nie odpowiadać i poleżeć jeszcze chwilę relaksując się niebotyczną głupotą porannej telewizji, ale wiedział, że w ten sposób sprowokuje matkę do przyjścia i sprawdzenia. Będzie próbowała obudzić go osobiście, bo przecież dzisiaj był bardzo ważny dla każdego Piesa dzień. Bo przecież dzisiaj on, Burek miał oficjalnie zakończyć życie szczeniaka. Dzisiaj miał się ładnie ubrać, założyć rytualną obrożę i razem z innymi małoletnimi Piesami pójść do kościoła, żeby przyjąć komunię.
- Już idę mamo! - szczeknął.
Śniadanie było odświętne, co oznaczało, że na talerzu wylądowała przed nim rozgotowana kasza z rozgotowanymi ochłapami mięsa i rozpaćkaną marchewką. Na co dzień jadali prawdziwe mięso, dobre, soczyste kawałki, rzadziej zamawianą na dowóz suchą karmę. Ale w święta musieli jeść zgodnie z tradycją, musieli pochłaniać to, co kiedyś Piesom dawał Pan. Nawet pomimo, że było o wiele gorsze niż codzienne jedzenia.
Ojciec przywitał się z nim rubasznym uściskiem, po czym rozsiadł się przy stole i zaczął pochłaniać postawioną przed nim tradycyjną breję. Ojciec Burka był Bernardynem. Oznaczało to, że przez dziewięćdziesiąt procent czasu był jednocześnie dobroduszny i rubaszny. Pracował jako miejski strażnik i głośno szczekał o tym, że jego praca polega na pilnowaniu, żeby innym małym pieskom nic się nie stało. Matka była w połowie Dogiem, a w połowie Sznaucerką, aczkolwiek ojciec często żartował, że długość jej tułowia wskazuje na pewne powiązania z Jamnikiem. Pochodzenie rodziców czyniło Burka Kundlem. Nie wstydził się tego. Już dawno nauczył się ignorować okazyjne żarty swoich rówieśników, którzy mieli stuprocentowo czyste rodowody. A zresztą nie było nic złego w byciu mieszańcem. Rząd nawet zachęcał do małżeństw międzyrasowych, bo zmniejszały szanse na pojawienie się chorób genetycznych.
Po śniadaniu założył garnitur, strój który miał na sobie bodajże trzeci raz w życiu, zapiął pod szyją poświęcaną obrożę z medalikiem i pod asystą rodziców poszedł do kościoła. Tłum jak rzadko. Piesy wszystkich ras, a także te, u których rasy nie dało się jednoznacznie określić, przyprowadzały tu dzisiaj swoje szczeniaki. Wszystkie dzieci stały w centrum kościoła. Wszystkie ładnie ubrane, wszystkie na swój sposób podniecone. Małe Ratlery kręciły się i próbowały biegać w miejscu, małe Bernardyny wywalały na pysk szerokie języki i dostawały reprymendy od matek i tylko małe Basety okazywały zdenerwowanie w swój otyły, powolny i dla siebie tylko zrozumiały sposób.
Ksiądz, tradycyjnie Spaniel, odmówił modlitwę, podzwonił złoconymi dzwonkami i zaczadził powietrze kadzidłem, które wywołało falę kichnięć. Uniósł w górę łapy i zaintonował: "Módlmy się". Z całej sali dołączyło do niego zapamiętałe wycie setek psich gardeł.
- Pan nas zostawił. - mówił ksiądz - Ale nie na zawsze. Zostawił nas na straży swojego domu. Uczynił nas, Piesy jego następcami. Mamy pilnować jego domu, a Pan kiedyś wróci, aby sprawdzić, jak sobie poradziliśmy. Pan wróci ocenić nasze postępki w jego Domu.
Burek wierzył, czuł jak jego ogon sam zaczyna merdać z radości wywołanej powtórzoną po raz tysięczny informacją, że Pan kiedyś do niego wróci. Był pewien, zawierzał w pełni świętej księdze, która mówiła, że całą planetą, całym światem kiedyś rządził wszechmocny Człowiek, dobra i sprawiedliwa istota nazywana Panem.
Zagapił się na chwilę, zgubił we własnych, wzniosłych myślach i nie zauważył, że to już jego kolej.
Podszedł do ołtarza i opadł na cztery łapy przy prawej nodze ogromnego posągu Pana. Ksiądz z namaszczeniem zapiął Burkowi smycz, po czym krzyknął do tłumu:
- Odmówmy za naszego brata Burka modlitwę "Pies, do nogi".
Burek uniósł w górę pysk i razem z innymi zaczął zawodzić. On, Pies czekał aż Pan wróci do Domu. Pies zawsze będzie czekał .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.