czwartek, 16 stycznia 2014

Kołek

Słyszał wycie. Nie był w stanie ocenić, czy dochodzi spoza murów czy też ze środka zamku. Drżał od tego wycia. Albo on, albo cała budowla na pewno jednak coś drżało. Trzymał przy piersi osikowy kołek - przedmiot, który wyglądał jak zwykły palik do odgradzania krów, a jednak był jedyną bronią mogącą uśmiercić wampira. Pokonywał kolejne stopnie schodów i czuł jak wraz z wysokością, wraz z kolejnym krokiem jego strach rośnie. Zostały mu jeszcze trzy kondygnacje tych anormalnie krętych schodów otoczonych poręczą przypominającą jakiegoś zastygłego, drewnianego pytona. Zresztą cholera wie, czy to nie był pyton, którego ten cholerny krwiopijca przywlókł skądś podczas swoich podróży, a później swoimi przeklętymi sztuczkami czarnej magii, zamienił w drewno karząc mu wcześniej zawisnąć wokół schodów. Malkolmowi zaczynało mieszać się w głowie. I tak cud, że dopiero teraz. Przeszedł przez ten las pełen rozpalonych niezdrową zielenią oczu, dzikiego warkotu i gałęzi nachylających się nad głową jak ręce kata zakładającego stryczek. Uchronił go specjalny posrebrzany krucyfiks, krzyż w którego centrum, w kryształowym oczku pływało w formalinie ucho środkowe świętego Judy. Niestety tuż na skraju lasu zaczął uciekać, nie wytrzymał lęku, nerwy, napięte jak okrętowe liny podczas burzy, w końcu puściły i zaczęły łopotać na wietrze. Zgubił krucyfiks w biegu. Może to ten wiatr tak wył. Wył nieludzko jak zamęczane zwierze, wył diabolicznie i jakby gulgotliwie.

Malkolm przełknął ślinę i ni z tego ni z owego stwierdził, że z tego strachu myśli plączą mu się coraz bardziej. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wcześniej pomyślał takie słowa jak nieludzki, sataniczny i tym bardziej gulgotliwy. Zresztą czy wycie może być ludzkie?
Brama była otwarta. Bo też po cholerę ją zamykać, kiedy twój dom otoczony jest przeklętym lasem pewnej śmierci, a ty sam jesteś diabłem wcielonym, żywym trupem, dawnym tyranem, który pozostał na ziemi, bo nie chciało go ani piekło ani tym bardziej niebo? Malkolm przebiegł przez tunel bramy i znalazł się na dziedzińcu. Wiedział gdzie biec, miał narysowany na serwetce plan. Podarował mu go jeden wariat, z którym spędził trzy urocze miesiące w domu dla psychicznie chorych.
Wiedział gdzie ma iść, ale nie miał pojęcia jak. Na dziedzińcu dwójka upiornych dzieci grała w bule gałkami ocznymi. Uniosły się w powietrze, rozpostarły swoje lśniące opalicznie sukienki się w nietoperzomotyle skrzydła i rzuciły, by i jemu wydrapać oczy. Na szczęście gdzieś w locie, gdzieś w ułamek sekundy przed tym, jak sięgnęły do jego źrenic, zaczęły się kłócić, które z nich będzie mogło zatrzymać jego zielone i aktualnie przekrwione strachem oczy. Uciekł zostawiając za sobą upiory dzieci szarpiące się za eteryczne loki i skarżące piskliwie jakiejś nieziemskiej mamie.
Później ominął jeszcze zombie w stroju kamerdynera, afrykańskich kanibali pracujących w kuchni i mówiącą figurę rogatego człowieka, która przedstawiła się jako Bafomet, pan zastępów, mrok, który zstąpi, by zakończyć wszystko. Teraz szedł już po tych schodach, aktualnie nic go nie goniło, szło nie najgorzej.  Ścisnął mocniej osikowy kołek, sprawdził czy ma w tylnej kieszeni młotek, na wszelki wypadek poświecił latarnią za siebie. Nic nie szło, nie lazło, nie pełzło, nie leciało. Nieźle, nieźle.
Pokonał ostatnie stopnie, przeszedł ostatnich parę metrów korytarza i wkroczył w ciemność głównej sali sypialnej. Płomień jego latarni rozszarpywał mrok jak wściekły pies ciało znalezionego gdzieś truchła sarny. Malkolm prawie podskoczył, kiedy jego oczy natknęły się na katafalk. Krwiopijca był tak pewny swojej nieśmiertelności i tak buńczuczny, że już nawet nie spał w trumnie. Ostatnie dwa piętra były całkowicie wolne od niebezpieczeństw i Malkolmowi się udało. Stał teraz nad tym bladym obliczem, którego rysy były wyraźne jak u tysiacletniej mumii. Patrzył na niedorzeczny strój, uszyty według mody sprzed setek lat, chociaż czy oni wtedy mieli modę? Patrzył na jabłko Adama wystające nad szyję, niczym groźny, nadmorski masyw. Z jakiegoś powodu właśnie to jabłko wydało mu się najbardziej przerażające.
Postawił latarnię i przyłożył ostry czubek osikowego kołka do serca demona, przeżegnał się młotkiem i uderzył z całej siły. Salę wypełnił złowieszczy ryk, ryk, który zdawał się nie móc być głosem jednej istoty, a brzmiał jak zawodzenie setek torturowanych ludzi. Po chwili ten krzyk przerodził się w zawodzący i chory śmiech.
Potwór otworzył oczy, spojrzał na Malkolma i na ich dnie Malkolm zobaczył wrzące smołą kotły siódmego kręgu piekła. Demon wyciągnął kołek i na otwartej dłoni podsunął go Malkolmowi pod nos.
- To ma być osika? - zapytał syczącym głosem, opatrzonym akcentem sprzed wieków - To jest zwykła topola. Da się poznać po korze, układzie słojów. Jeśli spojrzysz  na drzewo również po liściach.
- Nigdy nie miałem głowy do przyrody. - wymamrotał Malkolm - wychowałem się w Londynie.
Po tych słowach odwrócił się i zaczął biec na oślep, na złamanie karku pokonywać kręte stopnie schodów, ścigany przez drwiący głos tysiącletniego potwora. Jeśli uda mu się wyjść, jeśli uda mu się na nowo pokonać wszystkie przeszkody, to już nigdy tu nie wróci. Sam nie wiedział, czy ze strachu czy ze wstydu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.