Słyszał wycie. Nie był w stanie ocenić, czy dochodzi spoza murów czy też ze środka zamku. Drżał od tego wycia. Albo on, albo cała budowla na pewno jednak coś drżało. Trzymał przy piersi osikowy kołek - przedmiot, który wyglądał jak zwykły palik do odgradzania krów, a jednak był jedyną bronią mogącą uśmiercić wampira. Pokonywał kolejne stopnie schodów i czuł jak wraz z wysokością, wraz z kolejnym krokiem jego strach rośnie. Zostały mu jeszcze trzy kondygnacje tych anormalnie krętych schodów otoczonych poręczą przypominającą jakiegoś zastygłego, drewnianego pytona. Zresztą cholera wie, czy to nie był pyton, którego ten cholerny krwiopijca przywlókł skądś podczas swoich podróży, a później swoimi przeklętymi sztuczkami czarnej magii, zamienił w drewno karząc mu wcześniej zawisnąć wokół schodów. Malkolmowi zaczynało mieszać się w głowie. I tak cud, że dopiero teraz. Przeszedł przez ten las pełen rozpalonych niezdrową zielenią oczu, dzikiego warkotu i gałęzi nachylających się nad głową jak ręce kata zakładającego stryczek. Uchronił go specjalny posrebrzany krucyfiks, krzyż w którego centrum, w kryształowym oczku pływało w formalinie ucho środkowe świętego Judy. Niestety tuż na skraju lasu zaczął uciekać, nie wytrzymał lęku, nerwy, napięte jak okrętowe liny podczas burzy, w końcu puściły i zaczęły łopotać na wietrze. Zgubił krucyfiks w biegu. Może to ten wiatr tak wył. Wył nieludzko jak zamęczane zwierze, wył diabolicznie i jakby gulgotliwie.